

1.
Po zakupie odpowiedniego auta i ponad trzymiesięcznych przygotowaniach wreszcie byliśmy gotowi ! Z samego rana wszyscy stawili się w umówionym punkcie, zasiedli ochoczo na miejscach i czekali na moment wyjazdu za bramę. Rodzice stali i niewątpliwie ich głowy były pełne niepokojących myśli, ale byli też świadomi, iż nie ma odwrotu, tak więc pomachali nam na pożegnanie i ruszyliśmy.
Już po niecałych dwóch kilometrach drogi na stację bezynową wiedzieliśmy, że to będzie podróż naszego dotychczasowego życia.
Naszym pierwszym przystankiem były Polkowice, gdzie głodni i spragnieni, przez nadmiar emocji, zatrzymaliśmy się w McDonald's ( jak się później okazało - naszą jedyną restauracją przez cały wyjazd). Już tu mieliśmy pierwszą przygodę z busem... Płynąca w naszych żyłach adrenalina nadała jednemu z nas nadludzkiej siły przy czynności zamykania drzwi i pozbyliśmy się na jakiś czas szyby... Na szczęście wypadła tylko z podnośnika. Z wiatrem we włosach i bez szyby w drzwiach pomknęliśmy do Świebodzina, aby zaczerpnąć duchowej inspiracji pod pomnikiem Jezusa. Nieoczekiwanie w owym miejscu spotkaliśmy bliżniaczego busa i na dodatek z równie szaloną załogą na pokładzie. Jak się szybko okazało, mieli oni dokładnie ten sam cel co my ... WOODSTOCK !!!
Z nowo poznaną ekipą ruszyliśmy na Kostrzyn nad Odrą. Po drodze zwiedziliśmy opuszczoną wieś widmo, zamieszkiwaną niegdyś przez radzieckie rodziny, po czym podziwiając widoki Parku Narodowego " Ujście Warty", wjechaliśmy do Kostrzyna.
2.
Szukając przez dłuższą chwilę miejsca na obozowisko, zdążyliśmy poczuć klimat zbliżającego się Woodstocku. Ludzie mijający nas z dwumetrowymi krzakami konopi indyjskiej, zerwanymi nieopodal pola namiotowego, pijani w trupa punkowie, sprawiający wrażenie, że nie wrócili do domu od ostatniego Woodstocku, to było to... Tego klimatu po prostu nie da się opisać!
Niestety, przez dwa dni lało i lało. Do tego stopnia, że zaczęliśmy pływać na skimbordzie po ulicy przed obozem i brać prysznic bez prysznica... Ale to też miało swój urok. Po dwóch dniach przybył do nas pewien nieznajomy z zapytaniem, czy może rozbić się obok nas, również ze starym busem kaczką ( Mercedes MB100). Z początku pomysł ten nie przypadł nam do gustu, lecz Gizmo (bo tak ten pan się nazywał) zaproponował nam 5l bimbru za kawałek naszego obozu, więc nie było już żadnych wątpliwości...
Jak się bardzo szybko okazało, ekipa kaczki była MEGA! Festiwal w Kostrzynie jest zbiorem wszystkich skrajności. Nie da się opisać tej atmosfery... Jedyny sposób, żeby się dowiedzieć, jak tam naprawde jest, to przeżyć to samemu. Tak więc stworzę nam małą strefę 51 i nie powiem już nic na ten temat. No może tylko, że znowu przemówił przez kogoś Hulk, albo chęć zrobienia przeciągu i nasze drzwi przesuwne stały się odrębną częścią auta.
3.
Po 6 dniach szaleństwa jechaliśmy zażyć trochę spokoju nad jeziorem, w Stołuniu. Uzupełniliśmy zapasy, naprawiliśmy drzwi i pomknęliśmy dalej.
Tego samego dnia przywitaliśmy morze ! Dotarliśmy do Międzyzdrojów, na dobrze nam znane pole namiotowe ( rok wcześniej spędziliśmy tam tydzień, karmiąc dziki, przez ogrodzenie, spaghetti). Przez dwa dni zażywaliśmy kąpieli w morzu i słońcu, a niektórzy nawet w piasku...
Następnym punktem było Świnoujście. Ale wcześniej przywitał nas kilkukilometrowy korek na prom. Po bliżej nieokreślonym czasie, spędzonym na zabawie z innymi kierowcami, udało nam się dotrzeć na naszego Titanica. Na szczęście nie zatonął. Po dniu spędzonym na plaży i długim poszukiwaniu pizzerii wróciliśmy na trasę.
4.
Następnym przystankiem była .... Nicość, która nas ogarnęła, kiedy w szczerym polu popsuły nam się światła. Po chwili zabawy z kablami udało nam się wrócić do jazdy. Dojechaliśmy do Mrzeżyna, gdzie odwiedzaliśmy naszego kolegę, Bartka. Chwilę po zgarnięciu go z hotelu zatrzymała nas policja...
Adrenalina skoczyła ! Byliśmy 500 km od domu, z popsutym włącznikiem świateł, z urwanym tłumikiem, przywiązanym koszulką ( zapomniałem o tym wspomnieć ) i z 7 osobami na pokładzie (miejsc było na 6). Na szczęście panowie policjańci okazali się mili i puścili nas, eskortując nas do sklepu po zakupy na wieczór i wskazując miejsce na nocleg ( jak się okazało jedno z najlepszych).
Rozbiliśmy się na pustym parkingu, pod lasem. Od morza dzieliła nas mała wydma (z namiotów było słychać fale). Zmęczeni ciężkim wieczorem wykąpaliśmy się w morzu i poszliśmy spać.
Rano wychodząc z namiotów byliśmy w szoku! Dookoła namiotów stało kilkaset aut. Byliśmy jak obozowicze na środku parkingu pod centrum handlowym. Rozbawieni tą niespodzianką ruszyliśmy dalej.
5.
Następnym przystankiem okazał się Kołobrzeg, gdzie rozpaczliwie szukaliśmy mechanika, który użyczy nam spawarki, aby naprawić urwany tłumik. Niestety na marne.... Była niedziela!
Załamani postanowiliśmy coś zjeść. Po drodze wypatrzyliśmy warsztat kowala. Pomyśleliśmy:
- Czemu by nie spróbować ?- i tak zrobiliśmy ! To był prawdziwy kawał kowala !!! Pospawał nam w deszczu tłumik i wykuł pamiątkową podkowę, która cały czas z nami jeździ.
Dojechaliśmy do Łeby, gdzie ugościła nas moja rodzina . To był szczyt luksusu, mieliśmy własny domek nad jeziorem! Mój kuzyn, Tomek, zabrał nas do miasta i na plażę. Dzięki niemu wreszcie zjedliśmy rybę! Pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy dalej, lecz jak się okazało, nie było to rozstanie na długo... Ponownie w szczerym polu pękł nam przewód wodny... Starając się to naprawić w środku nocy, zwróciliśmy się o pomoc do Tomka, podjechał on do nas z wężem ogrodowym (!), który chwilowo rozwiązał nasz problem.
6.
Lecz to by był za proste, gdyby tak to się skończyło. Naprawiliśmy jedno, poszło drugie, pękł pasek klinowy (tato, przyznaję Ci rację: przydałby się zapasowy) . Rano ruszyliśmy 10 km na piechotę po części. Przedtem jednak okazało się, że po ciemku rozbiliśmy się na czyjejś posesji, co jej właścicielka ozmajmiiła nam dość dobitmioe... Jednak poruszona naszym losem ostatecznie ugościła nas owocami i bieżącą wodą.
Daliśmy radę, kierunek Sopot! Na miejscu zasłużony relaks w aqua parku. A potem szybko do Gdańska. Tam kolacja, zwiedzanie miasta i wielkie diabelskie koło. Lecz wieczorem pojawił się problem: gdzie by tu spędzić noc? W poszukiwaniu miejsca wyjechaliśmy poza centrum. Naszym oczom uakazało się wielkie plole kukurydzy pod lasem. To było to!!! Rozbiliśmy się i całą noc spędziliśmy gadając o głupotach i gotując kukurydzę...
7.
Rano zaczęliśmy się kierować w stronę domu. Droga powrotna minęła szybko i bezboleśnie, jedynym postojem była przeogromna radioaktywna pizza w Bydgoszczy. A resztę drogi przespałem... Tym, którzy oglądali film z podróży i dotrwali do tego momentu, mogę zdradzić, że najadłem się tak, że spałem niemal do samego Wrocławia ( stąd brak wideo z powrotnej drogi) .
8.
Ta wyprawa nauczyła nas wiele. Uczyliśmy się na własnych błędach i nabieraliśmy doświadczenia. Zgłąbualiśmy tajniki mechaniki samochodowej i poznawaliśmy ludzkie charaktery. Okazało się, że - wbrew pozorom- Polacy są życzliwi i pomocni, a nasz bus budził wyłącznie pozytywne emocje. Nawet starsi ludzie pozdrawiali nas, machajac przyjaźnie albo pokazując znak peace (!). Rację mają ci, którzy twierdzą, że każda podróż, nawet najmniejsza, uczy czegoś człowieka...
My nauczyliśmy się, że jeśli się czegoś chce, to zawsze się to uda!
autor: Piotr Żytkiewicz